środa, 29 grudnia 2010

Dobry wieczór.

Nigdy nie umiałam pisać pierwszych postów na blogu. To jak rozpoczynanie rozmowy z kimś kogo widzicie pierwszy raz na oczy i tak naprawdę nie wiecie czy ten ktoś chce słuchać czy mówić. Czy chce rozmawiać o szkole, pracy, uczuciach, dzieciach czy zdrowiu. Czy w ogóle ma ochotę mieć z wami cokolwiek wspólnego. Nie wiem do czego jeszcze to porównać, ale wiem, że to bardzo nie miłe uczucie. I to właśnie wizja tego niemiłego uczucia spowodowała, że przed ostatecznym napisaniem czegoś tutaj kupiłam sobie sześciopak sobieskiego impress'a i znieczuliłam się (póki co) dwoma drinkami. Mojito, które już pochłonęłam było wyborne. Kwaśne, ale nie ZBYT kwaśne, wręcz słodkawe. Obecnie piję cranberries, to z kolei jest za słodkie, ale zdecydowanie mocniejsze niż mojito, więc dziękuję bogu bo przynajmniej nie pali w gardle. Ale nie o tym chciałam docelowo pisać. Stwierdziłam, że jeśli nie obiorę jakiegoś konkretnego tematu to będę pisać o tym jak to nie potrafię pisać pierwszych postów na nowym blogu przez cały pierwszy post. I wyjdzie klops, a nie notka.
Muszę się sprężyć bo zaczynam już trzeci - imbirowy tym razem i jak tak dalej pójdzie to jutro post nada się do edycji w najlepszym wypadku.

Nie trzeba być psychologiem, ani psychiatrą, ani innym psycho-, żeby zdiagnozować u mnie stany depresyjne. Więc nie przejmujcie się, jeśli momentami będę plotła od rzeczy. Ale to plecenie potraktuję jako terapię. Nie mam teraz pieniędzy na terapeutę. Zresztą na terapeutów przyjdzie jeszcze czas. Źle sypiam. Jak już zasypiam to śnią mi się takie rzeczy, że rano robię takie rzeczy jak na przykład zamykanie bloga z którym byłam związana ponad dwa lata. Dlaczego ? Z powodu durnego snu. Nie smucę się. To nie tak. Ale wszystko mnie irytuje. Warczę na kota, psa, chłopaka i rodziców. Czuje się bezsilna i płaczę, gdy tylko coś mi nie wychodzi. Zamiast działać siadam, zakładam nogę na nogę i liczę, że wszystko samo wróci do normy. To zabawne, bo to właśnie mój przesadny optymizm i zbyt często wypowiadane : "będzie dobrze", "wszystko się naprawi", "nie ma czym się przejmować, to błahostka" - sprawiły, że zaczęłam podejrzewać, że powtarza się sytuacja sprzed dwóch lat. Sytuacja z okresu kiedy założyłam pierwszego bloga. Co więc robi Maja? Zakłada bloga drugiego. Analogicznie będzie na nim smędzić i filozofować. I kto wie, może za dwa lata znów zmieni miejsce, bo znów coś jej się w głowie przewróci. Nie chcę wracać do przeszłości za żadne skarby, a ona usilnie chce mnie dopaść każdego dnia.
Chciałabym móc pewnego dnia powiedzieć o miłości, szczerości i "że Cię nie opuszczę aż do śmierci". Ale każdego dnia utwierdzam się w tym , że nie jestem zdolna do poświęcenie jakim jest miłość. Bo póki co to ja nic innego nie robię od półtora roku tylko biegam za mężczyzną mojego życia. A ile można biegać bez zadyszki? Teraz złapała mnie kolka, albo skręciłam kostkę w nieodpowiednich butach, albo bardziej trywialnie i życiowo - brakło mi sił. Bo ja nie mam siły walczyć, tym bardziej gdy nie widzę efektów tej walki. Bo co z tego, że jest mój, skoro każdego dnia zastanawiam się, czy nie jest z kimś innym. Nie znam słowa - zaufanie. Widziałam już wiele jak zaufało, a potem tego żałowało do końca życia. Nie muszę daleko szukać, widziałam swoją mamę.
Wychowałam się w dysfunkcyjnej, choć pełnej i szczęśliwej rodzinie. Względnie szczęśliwej. Ale te dysfunkcje, z którymi zmagałam się od urodzenia (dwa lata temu całkiem dotkliwie), odcisnęły w mojej psychice niezmywalne piętno. Odpycham od siebie ludzi. Miałam wielu przyjaciół, zostałam z garstką. Z biegiem czasu wiem, że nawet ta garstka się wykruszy. I co ja wtedy zrobię? Nic. Będę żyć dalej. Bo przecież obecność tych przyjaciół nic w moim życiu nie zmienia. A przynajmniej ja tych zmian nie czuję, bo wtedy kiedy naprawdę potrzebuję, żeby ktoś potrzymał mnie za łapkę, to tego kogoś nigdy nie ma. A pisząc ktoś nie mam na myśli konkretnego ktosia, tylko jakiegokolwiek ktosia. Zawsze byłam sama, jak jakiś pustelnik. Stąd blog, znajomi w sieci i dobre oceny, bo nie mając co ze sobą zrobić siedziałam w sieci, uczyłam się lub pisałam na blogu. Potem przyszedł czas na szaleństwa i głupoty. Wielka miłość gdzieś po drodze i stabilizacja w szczęśliwym, acz skomplikowanym związku. Gdzie do cholery podziała się ta stabilizacja i co się ze mną dzieję, że każdego dnia w lustrze muszę upewniać się, że ja to ja?
Zbyt wiele siebie włożyłam w ten związek, zbyt wiele poświęciłam, żeby to tak po prostu zostawić. Ale z drugiej strony czemu mam wrażenie, że to tylko ja inwestowałam w tą miłość?

Swoją drogą to zapowiada mi się fantastyczny Sylwester w towarzystwie ludzi, których nie znam. To zapewne podbuduje moją sypiącą się psychikę. Starałam się być pozytywnie nastawiona, naprawdę. Ale nie mam siły uśmiechać się i mówić "miło mi" cały wieczór ku uciesze Ł. bez względu na to czy będzie mi miło, czy też nie. Chcę w końcu być sobą. A ja - Maja - nie mówię "miło mi" gdy nie jest mi miło.
A wiecie co leci w Sylwestra w naszej kochanej TVP2? Uwolnić Orkę III. Olaboga, nie mogli dać bardziej pasującego filmu do tego dnia. A nie zaraz, przecież to w Nowy Rok wszyscy ... uwolnimy swoje orki (!!!).
Szcześliwego Nowego Roku. Niech ten rok będzie dla was lepszy niż zapowiada się dla mnie.
Bo ja mam przeczucie, że 2011 rok przyniesie mi tylko stos rozczarowań.