niedziela, 30 stycznia 2011

Ogarnij pokój!

Co się stało? Moja młodsza siostra (Piękna) jest niemożliwa. Gdy wraca do domu zaczyna chodzić po pokoju i "ogarniać". W jej znaczeniu sprzątanie to upychanie wszystkiego co jest na wierzchu w wolne miejsca w komodach, szafkach i pod łóżkiem. Chodzi więc w tą z powrotem i wszystko przekłada, wyrównuje, przenosi do kuchni - co się tyczy brudnych naczyń. Jeśli chodzi o ubrania to bez względu na to czy są czyste czy brudne (tak, tak skarpetki też) to wrzuca je do komody i szafy tam gdzie jest miejsce. Co gorsza co chwilę krzyczy na mnie, że robię bałagan, podczas gdy ja na przykład mam otwarty jeden zeszyt na biurku. Zabawne jest też to, że w zazwyczaj aktualnie z nim pracuje, więc jest mi potrzebny i nie leży tam bez przyczyny. Strasznie to nieznośne, bo gdy jestem w domu nie mogę się nawet rozpakować. Wszystko trzymam w torbie, bo boję się, że Piękna mi gdzieś poroznosi wszystkie moje ubrania i książki.
A do tego wszystkiego ten jej protekcjonalny ton. Mówi do mnie takim tonem, jakbym siedziała wśród zgniłego jedzenie i piętrzącej się kupy brudnych ciuchów.
Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego dnia wyciągałam koszulę, którą dzień wcześniej włożyłam do komody (czystą i pachnącą), a przy wyciąganiu okazało się, że śmierdzi schodzonymi skarpetkami, które jak się okazało były wepchnięte pod nią. QUE?!?!
A gdy otwieram buzię, żeby coś mówić na temat tego pseudo-sprzątania nazywanego ogarnięciem - zaraz z ust Pięknej wydobywa się pełno przekleństw pod adresem moim i mojego bałaganiarstwa.
A ja na prawdę nie bałaganię.

Znam dziewczynę, która pod wpływem swojego chłopaka robi się zbyt chora by jeść. I ona ciągle od nas słyszy, że powinna przestać go słuchać. Prosimy ją, błagamy, a ona nic. Jest samo destrukcyjna. I nieświadomie dąży do samozagłady. A to wszystko przez niego. Czyli miłość nie jest tylko piękna i cudowna?
Myśli taka sobie, że jak zejdzie do rozmiaru zero to jej Lolek będzie ją mocniej kochał i bardziej pożądał, albo bóg jeden wie co jeszcze. To złe i to mnie strasznie denerwuje.
On widzi w niej same wady. Za szerokie biodra, za dużo je, zbyt mięsista oponka... i mówi jej o tym w imię szczerej miłości, a ona kiwa głową i mu rację przyznaje.
On nie rozumie, że jej największym problemem jest on sam. Nie ma najmniejszych szans aby nakłonić ją do działania - taka uparta jest. Szkoda, że nie w tej kwestii w której na prawdę powinna być uparta. Zamiast głodzić się i płakać gdy nikt nie widzi powinna wziąć się w garść i pokazać mu co czuję. Jak kocha to zrozumie, prawda?

niedziela, 23 stycznia 2011

Dalekosiężne plany, czyli o nauce sztuki przyrządzania sushi i przyszłościowym wypadzie do kina.

Nie obchodzę walentynek. Nigdy nie obchodziłam. Dla mnie to marketingowy chwyt dla dowartościowania ludzi, którzy mają kogoś i ten ktoś, tego jednego jedynego dnia, 14 lutego kupuje jakiś prezent, robi niespodzianki, jest kochany, słodki - aż mnie mdli pisząc to wszystko. Mi sprawia przyjemność kupowanie prezentów Ukaszowi bez okazji, z okazji i na przekór jej. Czasem nawet mam przy sobie jego gotówkę, jak ostatnio, widzę coś co mi się podoba, więc to kupuję, bo przecież mu się przyda. A ufam swojemu gustowi, szczególnie w jego kwestii - w końcu nie bez powodu go wybrałam, prawda? On sam śmieje się, że niedługo nie będzie rozpoznawał swojej szafy. Co w sumie może okazać się prawdziwą prognozą.
Poza tym i bez wszechobecnych serduszek wiem, że jestem jego Walentynką :)

Za dwa tygodnie idę do kina. A po kinie do Asi (Ł. mówi tak na knajpkę Asia To Go) Wiem, wiem. Dość odległe plany. Co nie zmienia faktu, że tak wygląda moje życie z tym chłopakiem. Widzimy się bodaj raz na dwa tygodnie w weekendy, pomiędzy piątkiem a niedzielą rano, okazyjnie częściej. W dodatku jak już się widzimy to on ma przez 80% szkołę (studia zaoczne). Więc wychodzi na to, że widzimy się w piątek wieczorem, sobotę rano i wieczorem i niedzielę rano. Dość mało prawda? Dlatego, gdy przeglądałam rano jego plan i zobaczyłam, że w sobotę za dwa tygodnie ma na 15:30, to bez wahania zaproponowałam, że w piątek pójdziemy wieczorem do kina i na miasto. Bo przecież będzie miał jak odespać i nie straci z następnego dnia nic, a nic bo będzie rześki i wyspany. Takie nic, a cieszy prawda? Tym bardziej, że w sumie stuknie nam na przełomie tych dni 20 miesięcy, co jakby nie patrzeć jest już jakimś jubileuszem. Choć to nic przy tym, że znamy się 32 miesiące. Nie mogę znieść narzekań moich koleżanek na swoich facetów, które widzą ich codziennie, mają możliwość być odbierane przez nich z zajęć, odprowadzane do domu i mieć to wszystko czego ja mam mało, lub nie mam wcale - a mimo wszystko, znajdują sobie coś co im nie pasuje, na przykład w momencie kiedy ich oddany, kochany chłopak chce wyjść z kolegami na piwo. Nie liczy się dla nich fakt, że przez ostatnie pięć dni tygodnia ich X odbierał je ze szkoły, odprowadzał do domu, oglądał z nimi denne filmy do późna, a potem sam przedzierał się do siebie. Liczy się to, że jeden dzień ten X chce poświęcić grupce ludzi o podobnych zainteresowaniach. Dziewczyna choćby nie wiadomo jak elastyczna, nigdy nie zastąpi prawdziwemu facetowi jego "paczki". Mój Ukasz też ma wieczory kiedy pisze, że idzie z kumplami, albo oni przychodzą do niego. I fakt, przyznaję bez bicia, że na początku mnie wkurzało to, że muszę się nim z kimś dzielić. Teraz rozumiem, że nie dzielę się nim z nimi. Oni go nie potrzebują tak jak ja. To on potrzebuje ich. I nie pozwalając mu widywać się z nimi palę mosty, które on budował zanim mnie poznał. Dlatego zgodnie ze swoimi postanowieniami noworocznymi, - o których mowa była parę wpisów temu - będę dla niego miła i kochana i wyrozumiała dla jego "męskich wieczorów". Sama przecież też uwielbiam moje babskie wieczorki, więc będę mogła tym samym liczyć na jego wyrozumiałość w tej kwestii.Swoją drogą to mam ochotę na babski wieczór z muffinami, goframi, kolorowymi drinkami i malowaniem paznokcie, a jak na złość nie mam na nic takiego czasu.

Nadal niedomagam finansowo, a zepsuły mi się zimowe buty. A co za oknem? Śnieg i mróz. Nie mogło być lepiej. Będę chodzić w dwudziestoletnich skórzanych ciżemkach mojej mamy, które kupiła sobie za swoją pierwszą wypłatę. Cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Mam zamiar wyjeść z lodówki i zamrażarki to co się da. Muszę na tym, wyżyć 5-6 dni. A potem wrócę do domu i reszta się nie będzie liczyć, bo nie ja będę odpowiedzialna za utrzymanie lodówki pełnej.
Pracy dla Ukasza w Krakowie jak nie było tak nie ma, ale ja nadal mam nadzieję, że się znajdzie i wyprowadzimy się razem do czegoś bardziej naszego - ależ to słowo mnie cieszy!

I mam nowe postanowienie, skoro już spróbowałam sushi i tak mi zasmakowało to chcę nauczyć się je robić sama, więc jak tylko w przyszłą sobotę wrócę do domu na ferie, to podjadę do selgrosa po wszystkie potrzebne produkty i nauczę się robić prawdziwe japońskie sushi. Piękna się ucieszy - ona i ta jej fascynacja Japonią. Ukaszek też się ucieszy - uwielbia sushi. A ja? Ja nauczę się robić coś nowego. I mam na to całe 2 tygodnie więc myślę, że dojdę do perfekcji. Ściągnęłam już nawet ebooka, co by się uczyć profesjonalnie.
Więc teraz tylko byle do piątku, do domku, uczyć się biologii, chemii i sztuki robienia sushi.No jak dla mnie bomba.

środa, 19 stycznia 2011

Klęska urodzaju. Updates.

Właśnie zaczął mi się drugi okres w tym miesiącu. To okropne, bo kiedy oczekuję go, kiedy czekam martwiąc się jego brakiem - on jak na złość nie nadchodzi. Za to w tym miesiącu kiedy mam nawał nauki, on pojawia się dwukrotnie, w dodatku w pakiecie z nieznośnym humorem, bolesnymi dolegliwościami, okropnym pms'em i wahaniami nastroju jak przy ciąży lub menopauzie (choć tu akurat nie wyrokuje, bo jeszcze oba pojęcia - menopauzy i ciąży znam jedynie z definicji). Tak więc jak słusznie podejrzewacie w chwili obecnej czuję się jak gówno, wyglądam jak gówno i gówno umiem na jutro. Mimo sporego wysiłku jaki włożyłam w naukę historii (słuszniej użyć słowa histeria), jak to zwykle bywa z połączenia słów Maja-Historia-Nauka - wyszło tyle co nic. Mówiąc mniej zawile - efekt mojej nauki jest taki sam jak gdybym nawet nie otworzyła książki. Więc odpuściłam. 

A teraz leżę sobie z laptopem na podbrzuszu (tak przyjemnie mnie grzeje łagodząc ból) i planuję sobie dzień jutrzejszy (co się tyczy uzależnień). I w ten sposób spisałam sobie 20 skomplikowanych punktów dnia, które jutro po kolei powykreślam, żeby spokojnie zasnąć. I najlepsze jest to, że dla mnie to całkiem normalne.

Ostro trzymam się postanowień noworocznych. Nadal jestem na diecie - całkiem nieźle mi to dietowanie idzie, skoro babcia mówi "aleś zmarniała!". Staram się nie być niedobra dla Łukaszka, ale z tym to różnie bywa, niejednokrotnie nie z mojej winy(!) . Cała reszta póki co leży odłogiem, tudzież jest w trakcie realizacji - no bo przecież uczę się przez cały rok, a nie tylko raz. Smuci mnie tylko fakt, że kolejny sezon narciarski przeleci, a ja nadal tego nie spróbuję. Podobnie smuci mnie fakt, że prawo jazdy nadal nie rozpoczęte. Nawet na kurs się nie zapisałam. No ale co zrobię, skoro nie mam pieniędzy. Przecież nie wyczaruję 1500zł.

Dziś powstaje jeden z tych wpisów, które są o wszystkim i o niczym. Taki swoisty update "co słychać u Majki", bo nie piszę o niczym innym tylko o mnie. Zresztą o czym mogę pisać? Nie robię nic poza nauką i szkołą.
Nawet mały chłopczyk w tramwaju zauważył, że coś nie gra. Nie umiem określać wieku dzieci, zazwyczaj go zawyżam. Wiek tego blondasa określiłabym na coś pomiędzy Magdą (10 lat), a Winią (4 latka) - te dwie panny są moim wyznacznikiem wieku dziecięcego. Blondas był na tym etapie kiedy jeszcze jest się szczerym do bólu w dziecięcy sposób, ale już zachowuje się poprawnie i grzecznie, nie arogancko. Po wejściu do tramwaju w tunelu Galerii Krakowskiej stanęłam nad wspomnianym malcem, który siedział sam i czekał aż jego mama kupi bilety w automacie. Blondasek podniósł wzrok i gapił się na mnie jak ciele na malowany płot. Patrzył i myślał, a muszę przyznać, że spojrzenie miał niesamowicie inteligentne. Uśmiechnęłam się do niego, a on spytał mnie "Chce Pani usiąść? Bo ja mogę postać, a Pani jest taka zmęczona". Usłyszawszy to nie wiedziałam co powiedzieć. Bąknęłam coś tylko, że nie, że dziękuję, że postoję, żeby siedział. Ale przeszłam na sam tył tramwaju zawstydzona, że jakiś malec ustąpił mi miejsca. Mogę tylko sobie wyobrazić jak wyglądałam, skoro nawet dziecko widziało, że chce usiąść i siedzieć i nic nie robić. I wiecie co? Żeby uniknąć podobnej sytuacji jutro, zmykam spać. Dla zdrowia i urody. Bo co jeśli blondasek myślał, że jestem stara i zmęczona życiem? Rany. Przecież ja nawet nie jestem jeszcze dorosła!
Więc dobranoc Kicie, wy też idźcie spać - dla zdrowia i urody :)

piątek, 14 stycznia 2011

it's such a hay.

Jedyne co zdołałam wczoraj napisać w kopii roboczej to - Jestem wykończona. Toteż zamknęłam okno zamieszczania postów i walnęłam się niczym waLEŃ (taka rybka-ssak) przed telewizorem z wszechwładczym pilotem w dłoni. Po powrocie do domu, pierwszym ciepłym posiłku zjedzonym po 20, pomiędzy 21.00-00.00 nie robiłam nic konstruktywnego poza lataniem w te i we w tę po wszystkich 150 kanałach jakie oferuje mi mój domeczek. Wszystko byłoby całkiem zabawne i przyjemne gdyby nie fakt, że nawet takie leniwe leżenie męczyło mnie niemiłosiernie.Zresztą nie ma się co dziwić. Przecież to trwało trzy godziny, a wszystko to działo się przy wtórze narzekań mojej kochanej mamuli - na ojca, na sąsiadkę, na psa, na pieniądze, na korki, na pogodę...etcetera.


Od rana rozmyślam o moich życiowych uzależnieniach. Bo każdy ma jakieś. Według obiegowej opinii uzależnienie to "nabyta silna potrzeba wykonywania jakiejś czynności lub zażywania jakiejś substancji"*. Uzależnieni możemy być od papierosów, kofeiny, teiny, seksu, jedzenia, internetu... Gdy mówi się lub myśli o uzależnieniu najczęściej chodzi o fajki, dragi lub alkohol. A przecież jest wielu ludzi całkowicie wolnych od tych używek. Nie znam jednak osoby całkiem wolnej od uzależnień. Każdy ma coś dla czego zrobiłby wszystko. Każdy ma swoje przyzwyczajenia i dziwactwa. Jedni większe, poważniejsze, bardziej bezwzględne, inni delikatne, małe głupoty, bez których nie wyobrażają sobie życia. Nie mniej jednak każdy, absolutnie każdy ma swoje własne uzależnienie (jestem nawet skłonna stwierdzić, że nie jest to jedno uzależnienie). Jednak według maksymy z filmu Pula Śmierci - "Zdania są jak dupy. Podzielone". Zastanówmy się czy w kwestii uzależnień też tak jest.
Mam przyjaciółkę uzależnioną od samozaspokajania się. Żarty o niej i prysznicu na stałe ugrzęzły w kanonie żartów i kpin obowiązkowych mojego skromnego grona znajomych.
Inna znajoma uzależniona jest od zakupów...spożywczych. Potrafi wydać wszystko co ma w portfelu na produkty spożywcze absolutnie zbyteczne i zbędne. Tym bardziej, że nie lubi gotować.
Jeden z moich kumpli jest uzależniony od diet. Od kiedy go znam (a będzie już z półtora roku) wciąż jest na jakiejś. To białkowej, to south-beach, to kopenhaskiej.
Znam też osobiście ludzi uzależnionych od: imprez, kłamania, miłości, związków, muzyki i wiele wiele innych.
Sama mam na liście kilka dziwnych uzależnień. Jestem uzależniona od swojego chłopaka i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że momentami to bywa jedyna kwestia, która powstrzymuje mnie przed radykalnym zakończeniem, tej pięknej, aczkolwiek momentami toksycznej miłości. Dlaczego dotąd nie odeszłam? Bo to byłoby zbyt łatwe, a ja nadal myślę, że wszystko można wyprostować i naprawić. Poza tym nie lubię się poddawać.
Jestem uzależniona od planowania swojego dnia. W notesie mam masę małych samoprzylepnych karteczek we wszystkich kolorach i kształtach na których skrupulatnie zapisuję wszystko dzień w dzień, aby potem sukcesywnie wykreślać swoje codzienne obowiązki, jeden po drugim. Mam już wyćwiczone swoje skróty (bo karteczki są przecież małe, a ja mam dużo do zrobienia), mam też piramidę priorytetów, a także system przenoszenia mniej ważnych czynności na dzień następny. Gdy nie mam swojego notatnika - dosłownie choruję.
Moim uzależnieniem jest też obsesyjna chęć zaplanowania wszystkiego. Moje plany sięgają za sierpień 2011, a plany te są tak nierealne, że aż razi - co gorsza jak widać, jestem tego świadoma.
Do tych trzech nietypowych można dodać jeszcze uzależnienia od :  kawy, herbat, czekolady, telefonu komórkowego, muzyki i odchudzania. Ano i jestem emerytowaną bulimiczką, co warunkuje u mnie skłonności do nerwowego objadania się, ale tego nie traktuję jako uzależnienie, bo już jestem ponad tym i naprawdę nieźle idzie mi panowanie nad sobą.
Większość rodzajów uzależnień, które wymieniłam jest destrukcyjna, prowadząca do wszelakich zaburzeń (prędzej czy później). Czy myślicie zatem, że idealny świat to taki bez uzależnień? Tylko jeśli tak, to do czego dążyliby wtedy ludzie? Co byłoby ich radościami? Bo przecież w uzależnieniu chodzi o jakiś "sukces", "przyjemność", "radość"... Czy bylibyśmy szczęśliwi bez własnych indywidualnych dla każdego z nas dziwactw?


*fragment definicji z wikipedia.org

niedziela, 9 stycznia 2011

Za krótki weekend.

Mimo, że w tym tygodniu mój weekend zaczął się w środę i trwał do dzisiaj to i tak mam wrażenie, że był za krótki. Niby zrobiłam wszystko co miałam zrobić, a mimo to jakoś nie czuję się spełniona. Wręcz przeciwnie, przez ostatnie dwa dni nie robiłam nic innego tylko się uczyłam. Jestem teraz bardziej wytyrana niż po całym tygodniu, a co to dopiero będzie jutro (?!). Ten tydzień zapowiada się niezwykle stresująco, męcząco, nawet powiedziałabym, że będzie to istna katorga naukowa. Ale damy radę, moi drodzy skoro Markownikow potrafił sformułować zasadę przyłączania substancji HX do węglowodorów, to co to dla panny Ma-rudy, nauczenie się jej i wdrożenie jej w życie i skomplikowane zadania z chemii organicznej. Toż to pikuś! I takiego sposobu myślenia się trzymam. Będę co dzień powtarzać sobie, że dam radę, że wszystko umiem, że nie będzie źle. Dobre podejście plus niepoliczalne nakłady ciężkiej pracy w efekcie zapewnią mi sukces i piękne wyniki semestralne.
Tryskam optymizmem, prawda? To chyba efekt uboczny przeuczenia.

Dziś moi rodziciele mają osiemnastą rocznicę ślubu. Jakby nie patrzeć wkroczyli w wiek dojrzałego związku. Mimo najróżniejszych zawirowań, dramatów rodzinnych, dali radę i są razem 21 lat, w tym 18 lat w związku małżeńskim. Wiecie dlaczego to mnie cieszy? Bo ja z moim Ł. jesteśmy jak ten pies i kot. Żremy się jak dzicy. Jeśli któreś z nas popełni jakiś błąd automatycznie wybucha dzika awantura z trzaskaniem drzwi, obrażaniem się i pyskowaniem w roli głównej. W zasadzie jak tak o tym pomyślę teraz, to określenie "pies i kot" wydaje się nadzwyczaj subtelne i delikatne. A wracając do rocznicy rodziców to cieszę się, bo jeśli oni z tymi wszystkimi swoimi dysfunkcjami przetrwali tyle czasu, to my też mamy szansę. Nawet spore, bo na mój związek nie będzie się nigdy składać : kłamstwo, zdrada i oszustwa. Przynajmniej póki co mam nadzieję, że zdołamy się przed tym ochronić. Nawet jeśli to brzmi naiwnie (niewykluczone, że nadal żyję w wyśnionej bańce mydlanej), to ja naprawdę w to wierzę. I myślę, że Ł. też. Bo jak na faceta, to jego kręgosłup moralny wygląda całkiem nieźle. Co niezmiernie mnie cieszy.

Wszyscy wkoło mnie szaleją na wyprzedażach. A mi serce pęka bo od około roku cierpię na chroniczny brak gotówki, szczególnie takiej, którą mogłabym przeznaczyć na szaleństwo zakupowe. Ł. załatał tymczasowo moje serduszko kupując mi długą, damską koszulę rodem z męskiej fantazji o noszeniu koszuli (samej koszuli, tylko koszuli, ewentualnie wełnianych skarpetek do niej). Dzięki tej łatce poczułam się zdecydowanie lepiej, mimo wciąż trwającego kryzysu finansowego. A z koszuli jestem zachwycona. Niech Ci Bóg w dzieciach wynagrodzi Ł. za podratowanie mojego ego modowego.
Co się jeszcze tyczy kryzysu finansowego w moim skromnym jednoosobowym gospodarstwie domowym, to prawo jazdy, które miałam zaczął pięć dni temu, leży nadal odłogiem. Niestety, w tej kwestii prognozy nie są tak pozytywne i obiecujące jak w sprawach naukowych, toteż tu niestety tryskanie optymizmem nie działa. Najwyraźniej efekt uboczny przeuczenia występuje jedynie na obszarze nauki. A szkoda.

niedziela, 2 stycznia 2011

Niech Ci będzie, czyli dementi notki poprzedniej.

Co by nie było to na wstępie czuję się zobowiązana sprostować parę kwestii z ostatniego wpisu. Otóż pisałam, że Sylwester będzie:
a) beznadziejny
b) głupi (bo ludzie głupi, bo Ł. głupi, bo trzeźwość głupia)
c) a wszystko będzie na NIE.
A cóż się okazało? Nie dość, że było fantastycznie, to jeszcze okazało się, że alkohol wcale do śmiania niekonieczny, a i zabawniej śmiać się przez trzeźwe spojrzenie na pijane towarzystwo. Towarzystwo jak się okazało do tańca i do różańca. Dosłownie. I nawet mi się ta atmosfera udzieliła, bo o 6.00 rano, w Nowy Rok chciałam w śniegu, w mrozie lecieć do kościoła na poranną mszę razem z góralkami z towarzystwa. I pewnie bym poszła, gdyby nie to, że mój Ł. biedaczek spał jednym oczkiem tylko i ciągle budził się cały obolały, więc zostałam i dzielnie trzymałam go za łapkę (on sobie upodobał trzymać mnie za włosy nie wiedząc czemu i za każdym razem gdy chciałam się podnieść to ściskał przez sen mocniej rękę i sprowadzał mnie z powrotem do poziomu). Jednym słowem wkroczyłam w nowy rok w szampańskim nastroju i mimo tego co pisałam ostatnio jestem nadzwyczajnie pozytywnie nastawiona.

 A jak już przy tym pozytywnym nastawieniu jesteśmy, to istotne jest też to, że postanowiłam złożyć parę postanowień, co by sobie komfort życia poprawić. Robiłam tak samo parę lat temu, ale nici z tego wyszły. Powtarzam sobie jednak, że tym razem dam radę i zrealizuję moją mini-listę. Tak więc, przykazania na rok 2011 dla Ma-rudy, brzmią następująco :
1. Nie będziesz niedobra, wredna, niegrzeczna, ironiczna bez wyraźnego powodu dla swojego mężczyzny, znanego bliżej jako Ł.
2. Schudniesz, o pani.
3. Nie będziesz trząść portkami na stoku i w końcu odważysz się zjechać na dół cało na dwóch nartach, przy wtórze wiwatującego Ł.
4. W czerwcu spełnisz swe wielkie marzenie i zobaczysz Coldplay na żywo, co więcej spędzisz cały OPENer FESTIWAL świetnie się bawiąc bez żadnych zgrzytów i nieprzyjemności.
5. Sumiennie nauczysz się przepisów drogowych, znaków (i taryfikatora punktów karnych i mandatów), oraz jak najbardziej przyłożysz się do jazd po pięknym mieście Królów Polski, a dzięki temu docelowo zdasz Prawo Jazdy za pierwszy razem (nie za drugim, ani trzecim).
6. Jeśliś spełniła przykazanie piąte to nie trudno będzie Ci obrócić się w tym roku do Laskowej i z powrotem, samodzielnie, prowadząc dwuślad zwany samochodem. Mknij więc A4'órką pod wiatr i razem z nim.
7. Będziesz wierna swojemu egzemplarzowi Villeego i w przeciągu nadchodzących dwunastu miesięcy zagłębisz całą wiedzę w nim zawartą równocześnie tworząc najlepsze notatki do matury rozszerzonej z biologii 2012 w dziejach ludzkości, ku potomnym.
8. Doprowadzisz do tego, by w końcu ziściło się niespełnione marzenie o Zakopanym i Krupówkach.
9. We wrześniu podejmiesz najlepszą i najważniejszą decyzję w swoim życiu, tą która ostatecznie będzie krokiem ku wielkiej przyszłości i spełnianiu marzeń.
10. Ale przede wszystkim pamiętaj abyś dzień w dzień patrzyła w lustro z uśmiechem i pamiętała, że nie jesteś sama, bez względu na wszystko i wszystkich wokół.
*11. Nigdy więcej nie zaniedbasz bloga i będziesz pisać na nim wszystko to co istotne, co mniej istotne, co duże, co małe, co zwróciło Twoją uwagę, co bolało, co wkurzyło, rozgniewało - absolutnie wszystko. Bo oczyszczenie jest dobre, zdrowe i prawidłowe.

Jak widzicie moje przykazania są nad wyraz...narcystyczne i egoistycznie. Nie mniej jednak w ostateczności prowadzą do mojego rozwoju, a przecież właśnie o to chodzi, prawda? 
A jak wygląda wasz dekalog** 2011 roku?
*nie mogłam o tym nie wspomnieć
**w moim wypadku deka+mono