czwartek, 17 lutego 2011

Friends will be friends.

Na dziś przypadał mój pierwszy felietonowy deadline, i niemal nawaliłam. Nie dlatego, że nie chciało mi się pisać, ale dlatego, że to choróbsko chwyciło mnie już tydzień temu i trzyma i trzyma i puścić nie może, przez co nie mam tematów. Nie mam też weny, przez co ostatecznie wyszedł jakiś dziwny, totalnie popaprany artykuł o porodzie, czyli o czymś o czym nie mam póki co pojęcia. Siedząc w domu tyle czasu niemal zdziczałam. Boje się, że wyjdę w sobotę z domu i zacznę szczekać na sąsiadów już na klatce. Albo co gorsza na widok Ukaszka w moim łóżku zwariuję i rozgryzę mu tętnicę szyjną, bo nie widziałam go tak długo.
Kolejny dzień siedzenia w domu ponownie kończę z ujemnym bilansem. Nic się nie zmieniło, żadna sprawa nie ruszyła do przodu, a Pazdro już się zakurzył na szafcę, o Lalce nie wspominając. Właśnie włączyłam sobie pierwszy odcinek Friends'ów i nie mogę przestać się śmiać i w zasadzie to jedyna aktywność fizyczna na którą obecnie mnie stać. Jak to jest, że ilekroć to oglądam, Friendsi są jeszcze zabawniejsi i jeszcze prawdziwsi? Momentami widzę siebie i swoich przyjaciół w każdym z nich. W zasadzie uważam, że to obowiązkowy serial absolutnie każdego, bo śmieszy moją młodszą 15letnią siostrę Piękną, śmieszy mnie i śmieszy moją 40letnią mamę. Każdą w indywidualny sposób. Nie wiem jak można ich nie lubić.
Ten w sumie trzytygodniowy pobyt w domu zaowocował tym, że ważę coś koło tony. I wiecie co teraz napiszę, prawda? Tak jest, przechodzimy na dietę. Tym razem nie żadne Dukany, nie żadne śródziemnomorskie tylko klasyczne NŻT - nie żryj tyle, a do tego dodamy codziennie godzinę hula hopu i sesję na stepie i do urodzin będę szprycha. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Wracając do mojego felietowania na poważnie, to największym paradoksem jest to, że przed godziną wymyśliłam nowy temat, więc jutro rano, jak tylko wstanę, to napiszę kolejny felieton i wyślę go do dropboxa, a nuż ten się załapie. Boję się tylko, że mój cenzor Ukasz nie zgodzi się na treści +18 ...
Wiecie, że cesarskie cięcie ponoć zmienia DNA dziecka? Ja nie wiedziałam, a już wiem. Ach.. Ci Szwedzcy lekarze i ich badania...

poniedziałek, 14 lutego 2011

Święty Walenty.

Święty Walenty, tudzież dla mnie bardziej Święty Walnięty. Wytłumaczcie mi proszę jaki jest sens okazywać komuś uczucie jeden dzień w roku? Zresztą błagam... od kiedy kwiatek, pocztówka czy pudełko czekoladek jest jakimkolwiek wyrazem miłości? Dowodem miłości ma być codzienność, proza życia, a nie pompatyczne wyjście do kina i "szarpnięcie" się na popcorn i dwie duże cole za trzy dychy. I po co to wszystko? Skoro do kina można iść tak po prostu, bez tej całej otoczki sztywności.
Lubię randki z moim facetem. Lubię z nim wychodzić. Lubię jadać na mieście. Ale najbardziej cenie sobie, gdy wraca w sobotę po zajęciach wyczerpany i po dosłownym wchłonięciu przygotowanej przeze mnie wcześniej obiadokolacji mówi "mega, pycha, ale chodźmy już do łóżka". I jest właśnie wiele takich momentów kiedy ja czuję to nasze uczucie i z tego co kojarzę, żadne z tych wspomnień nie wiąże się z kwiatkami, bilecikami i czekoladkami z likierem.
Wniosek?
Kochajmy się co dzień. Nie tylko od święta.
A swoją drogą na twarzoksiążce zauważyłam stronę "Światowy Dzień Iskania" i tenże światowy dzień iskania przypada na dziś, zatem cały dzień propaguje to święto tym samym staram obalić się serduszkową modę.
Więc i was *iskam czule* i życzę wam prawdziwego czułego iskania, każdego dnia.
Poza tym, to chyba nie przypadek, że Walentynki zbiegają się w kalendarzu wydarzeń razem ze Świętem Ludzi Chorych na Padaczkę.

sobota, 12 lutego 2011

Kompromis ssie.

Przyjaciel i ukochany jest na swoim miejscu, co nieco mnie uspokoiło. Niedokładnie na swoim miejscu bo fizycznie jest u siebie w górach, ale mentalnie i psychicznie jest przy mnie. Kilkunastogodzinny kryzys skończył się na parapecie, mniej więcej o 3 nad ranem, po wielu przekleństwach, cichych łzach w końcu obydwa uparciuchy przyznały się do popełnionych błędów. Oboje zrobiliśmy krok w tył, tylko po to, żeby zrobić dwa w przód. I dzięki bogu bo gdyby to skończyło się w bardziej pokręcony sposób to byłabym niezaprzeczalnie załamana (?), przybita (?)... Żadne z tych słów nie oddają tego co by było, dlatego tak bardzo cieszę się, że jest jak jest.
Ostatecznie doszliśmy do kompromisu - bo przecież o to chodzi w związku (dojrzałym, prawym,szczerym i przyszłościowym). Co nie zmienia faktu, że nadal uważam, że kompromis ssie. Bo z mojej strony wygląda jakby on i tak był na plus, a z jego wręcz przeciwnie. I mimo wszystko gdzieś tam w środku zostaje to ziarenko niesmaku. Każda kolejna kłótnia, każda awantura, każde wykrzyczane przekleństwo zasiewa takie ziarenko. Byleby nic nie wyrosło z tego nie dobrego, bo przecież zaraz obok temu, po każdym takim kryzysie na pokładzie uświadamiamy sobie jak ważni dla siebie jesteśmy, ile dla siebie znaczymy i jak istotne jest, żeby tego nie zaprzepaścić. Więc w ostatecznym rozrachunku to nie wiem w końcu czy kłótnie są złe, czy dobre, czy wnoszą coś do związku, czy wręcz przeciwnie - sprawiają, że się wypalamy.
Jeśli chodzi o mnie to od wczorajszego wpisu zmieniło się tylko to. Cała reszta nadal jak najbardziej aktualna. Boli mnie w klatce piersiowej, kaszlę jak czterdziestoletni palacz, boli mnie brzuszek, każdy mięsień, każda kosteczka. Denerwuje mnie nawet dźwięk klawiszy, który sama wywołuję.
A. No i nadal mam znp, więc fukam dziko na każde stworzenie, które próbuje się do mnie zbliżyć.
Okresie przybądź wreszcie!

piątek, 11 lutego 2011

Desperacja.

Dziś krótko i treściwie. Skończył się mój dwudziestomiesięczny związek, trzyletnia czysta, piękna i niczym niezmącona przyjaźń. Straciłam faceta, najlepszego przyjaciela, powiernika i bratnią duszę (jakkolwiek to brzmi, tak było).
Oprócz tego mam początki zapalenia płuc albo oskrzeli albo jakichkolwiek narządów umieszczonych w klatce piersiowej (serca?).
Mam też znp i czekam na okres, który mam nadzieję nadejdzie, bo przyznam bez bicia, że po dzisiejszej stracie niemiłą dość niespodzianką byłaby taka, że brak przyjaciela uzupełnię bobasem.
Te trzy rzeczy sprawiają, że jestem niczym chodzący wulkan płaczu.
Ale nie mażę się. Jeszcze nie czas na to.
Aaaaaaaaapsik!