poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Weź się ogarnij dziewczyno!


Ostatnio sama siebie nie ogarniam. Przestałam o siebie dbać. Stres, problemy, wakacyjny czas wolny spędzony przed komputerem i teraz masa nowych słodyczy w Niemczech sprawiły, że :
a) włosy wychodzą mi garściami
b) ważę ze dwie tony (co w moim wypadku oznacza 60kg+)
c) mam blado-rude brwi i rzęsy przez wyblakłą hennę (a obecnie to już od 2 tygodni nawet nie próbuje się malować –bo mi się nie chce)
d) moja twarz to jeden wielki wągier, zaskórniak i pryszcz……………………………………
e) moje ciało wygląda jakby ktoś nafaszerował mnie sterydami, albo kazał przytyć sporo w krótkim czasie.
f)moje paznokcie są niepomalowane, rozdwojone i popękane.
g) a na nogach obserwuje się dość znaczące owłosienie – a FE!!
Jednym słowem jestem obecnie niczym estradowa diva! Ten stan utrzymuje się od początku lipca, a mimo wszystko zaczyna mi doskwierać dopiero od paru dni. Może dlatego, że jeansy za duże na mnie o 3 rozmiary zaczęły opinać moje obtłuszczone pośladki…………………………………..
Plan na najbliższy okres jest taki , przed 1.09 kosmetyczka i fryzjer (henna, piling kawitacyjny i podcięcie końcówek – przynajmniej, bo jeśli nadal moje włosy tak będą wychodzić to zdecyduje się na tego boba), wadżajnolog (co by wiedzieć, że wszystko gra i mieć znów recepty na kolejne 3 miesiące, poza tym to chyba termin cyto mi minął), odwiedzić pierwszy raz od półtora roku mojego ortodontę i poprosić go, żeby ściągnął mi to żelastwo z zębów, a przy okazji wybielił je i powiedział co dalej mam zrobić z moją żuchwą, umówić się na wrzesień do dentysty bo dziury u góry dają się we znaki i zaczyna mnie cholernie boleć, a to zakłóca mój już i tak niespokojny byt. A od września z kolei zacznę jakąś dietę, zapiszę się na basen i na siłownie (koniecznie z sauną) i w przerwach pomiędzy intensywną nauką, a jeszcze intensywniejszym snem będę wylewać siódme poty na bieżni tudzież w saunie (tego drugiego to akurat nie mogę się doczekać), żeby w styczniu na studniówce wyglądać jak milion dolarów. Dodatkowo we wrześniu zapisuje się na prawko – w końcu. Tego też nie mogę się doczekać. I wiem, że wrzesień będzie do niczego, bo czeka mnie najprawdopodobniej kolejna przeprowadzka (3 w ciągu 1,5 roku), jednak jestem pozytywnie nastawiona, bo znalazłam idealne mieszkanie. Jest piękne, i nie tak daleko od centrum. Niestety nie tak blisko jak moje obecne, ale lepszy rydz niż mieszkać na końcu Krakowa. Choć nie powiem bo przy kampusie UJ na Ruczaju znalazłam takie mieszkanie, że dla mieszkania w takim to mogłabym nawet te parę kilometrów na kleparz chodzić piechotą… też na zdrowie by wyszło J
Jak pracuje to wymyślam takie właśnie plany, robię kosztorysy lub planuję co zrobić ze swoim żałosnym życiem. Ale jest to jakiś plan na chwilę obecną, prawda? Wygląda to dość tak……………………………

Tak, że w planach mam ogarnianie – siebie.

sobota, 13 sierpnia 2011

Mucha siadła mi na rzęsie.


Ostatecznie wylądowałam jednak na zarobku w „Niemcach”. Przez to, że Tata mieszka przy stadninie jest tu cała masa much. Siadają wszędzie – na nosie, na rękach, na wystającej spod kołderki stopce, nawet na rzęsie! Szlag może człowieka trafić. Dzięki bogu tam gdzie pracuje nie ma much. Są za to pszczoły i osy, czyhające na każdy mój gwałtowny ruch, żeby mnie użądlić. Nie wspominając już o pająku gigancie, którego wciągnęłam odkurzaczem – z nadzieją, że go to unicestwi.
                Tydzień temu o tej porze byłam 100 km stąd, koło Bonn, u Ukaszka bo przyjechałam do niego dzień przed jego urodzinami, żeby nie był sam w ten ważny dzień.  Niespodzianka się udała, bo już dawno nie widziałam , żeby był tak zaskoczony. I o to chodziło. I choć nie miałam prezentu byłam cała dumna, że udało się to zorganizować i mogłam spędzić z nim przynajmniej jedną noc. Ale to z perspektywy czasu było bardzo daleko i znów mi piekielnie tęskno, za moim dzikusem…

                Z uporem maniaka każdego ranka pije senso, jem milchschnitte i oglądam deluxe music. Uzależniłam się od tego kanału muzycznego. Viva, Mtv, Mtv2 – nic nie dorównuje mu nawet w połowie (pomijając już całkiem fakt, że Viva to chłam, a Mtv – seriale seriale i seriale, a zero muzyki). W Deluxe Music muzyka leci non stop, z każdego roku. I to nie byle jaka muzyka. Wczoraj na przykład leciał Coldplay – Trouble (swoją drogą nie wiedziałam nawet, że do tej piosenki mają teledysk), po nim – Duffy następnie Adele, Tiny Tings, Hurts i Snow Patrol, a no i gdzieś po drodze napatoczył się Beautiful Day w wykonaniu U2. To jedyna stacja, która oferuje muzykę dla każdego, w każdym wieku. I ma najlepszą rozkładówkę jaką kiedykolwiek widziałam. Jest muzyka z Wielkiej Brytanii po 20 chyba w środy i nazywa się to Brit Pop & Alternativ. Jest też audycja dla mężczyzn, tylko dla ladies, lata 80’, lata 90’, lata 70’, tastemaker – najlepsza ze wszystkich. Jedyne czego puszczają za dużo to L.O.V.E Banana. Leci na przykład teraz. Szlag mnie trafia jak to słyszę – a najgorsze, że wpadło mi w ucho i łapię się na tym, że czasem to nucę.
                Co się pracy tyczy to zaraz muszę mykać – okna się same nie umyją. Ustawiłam sobie za cel 1000euro i mogę wracać do PL. Poważnie, 1001 euro (czyli przekroczony tysiąc) i wracam do domu. To zaspokoi wszystkie najpotrzebniejsze wydatki, a na resztę i tak będę musiała ostatecznie wziąć od rodziców. Co nie zmienia faktu, że i tak ich odciążę trochę. Tak więc trzymajcie kciuki, bo wakacje się kończą, a jeszcze mi zostało sporo do przekroczenia tej magicznej kwoty. Lecę do pracy, a notkę wkleję po południu jak pójdę na Internet (tak tak, Internetu w mieszkaniu nie ma :( ).
Ciao, kochani!!

Ps: Dodaję tą notkę dzień po jej napisaniu i (UWAGA) po umyciu 25 wielkich okien. Lewą rękę mam dłuższą niż prawą ... 

AKTUALIZACJA 5 sekund po dodaniu. Jutro wracam na siodło. Po paru latach nie jeżdżenia, jutro o 18 osiodłam rudą klacz i sprawdzę tezę że jazda na koniu jest jak jazda na rowerze - nigdy się tego nie zapomina.
No... e... zobaczymy ;)

poniedziałek, 25 lipca 2011

something is coming up, my friend

Wakacje mi się kończą, a wraz z nimi jakakolwiek nadzieja na poprawienie stanu moich finansów. Miesiąc już za mną, a nie przybyło mi ani pracy, ani grosza w portfelu. Wręcz przeciwnie, na horyzoncie czają się WIELKIE WYPADKI : czekają mnie urodziny Tygrysa (za 12 dni!!), rachunek za prąd (pierwszy deadline w najbliższy piątek), urodziny Pięknej (za nieco ponad miesiąc), dwa miesiące opłat administracyjnych (jedna już jest zaległa, druga stanie się zaległa za równy tydzień) i masa jak się okazuje niespełnionych planów. Miałam sobie zarobić na korki, na karnet na siłownie i basen, na prezenty pod choinkę, na prawo jazdy, na wyprzedaże zimowe... I co? Jak zwykle nic z tego. Wyprzedaże będą kusić, auto będzie stać pod domem (bo dostałam pseudo samochód od rodziców nie mając prawka - geniusze), fałdki na brzuchu pozostaną na dłużej niż planowałam bo siłownia i basen to już byłoby prawdziwe burżujstwo, prezenty pod choinkę chyba będę musiała wyczarować, a o korkach do matury wolę nie myśleć.

CLMF minie mi na patrzeniu w ekran i słuchaniu Kanye Westa na YouTube. Co nie zmienia faktu, że dzięki mojemu niezastąpionemu Tygrysowi (i jego ostatnim oszczędnościom) pojechaliśmy do Gdyni na jeden dzień Heineken Open'er Festival. W zasadzie nie tyle na festiwal ile na COLDPLAY. W końcu. Było niesamowicie, magicznie, fantastycznie. Nigdy się tak nie czułam jak wtedy, o 22.00 kiedy Krzyś Marcin wszedł na scenę. I nie chodzi o niego, bo akurat nie robi na mnie jakiegoś wielkiego wow. Chodzi raczej o autorytet muzyczny całego zespołu. Jego autorytet jako osobistości muzycznej. To już całkiem inne WOW. Przejechaliśmy cała Polskę pociągiem, żeby spędzić pół dnia na plaży (i spiec się jak dzikie raki), pochodzić i pozwiedzać miasteczko festiwalowe HOF'u, potem o 18.00 obejrzeć koncert robiącego dość dobrą aczkolwiek mało festiwalową muzykę zespołu Pustki, potem o 20.00 dziko szaleć na koncercie The National (przyznam szczerze i bez bicia, że przed HOF'em znałam ich 2, max 3 piosenki i to tylko ze słyszenia - koncert sprawił, że w moim Itunes jest ich cała dyskografia) w skrócie - świetny show, świetne dźwięki, świetne głosy, świetny kontakt z publicznością - świetnie świetnie świetnie świetnie!!!! Nie znając tekstów piosenek bawiłam się wybornie - a to rzadko się zdarza przynajmniej w moim wypadku. I w końcu - gwóźdź programu - stanie w tłumie przez 5 godzin opłaciło się bo miejsca mieliśmy fantastyczne. A kiedy o 22.00 Coldplay wszedł na scenę odjęło mi mowę. Całkowicie mnie zatkało. Chciałam piszczeć i krzyczeć, a nie potrafiłam nabrać powietrza nawet na oddech. A koncert? Był nie do opisania. Dziewczyny mdlały, tłum napierał na bramki, bramkarze nie nadążali z nawadnianiem publiczności, a Chris skakał i niemalże fruwał po scenie wyśpiewując od Yellow, przez Scientist, parę nowych kawałków i bisowe Fix You na które cała Polska czekała z akcją latarkową - która o dziwo wyszła bajecznie. Może niebawem opiszę dokładnie cały koncert, ale nie dziś. Choć z drugiej strony im wcześniej tym lepiej. Wielka byłaby szkoda gdyby moje wspomnienia zatarł czas.

Dziś dowiedziałam się, że w Łodzi w listopadzie gra 30 seconds to Mars. Fajnie byłoby ich też zobaczyć, ale skąd ja wezmę niby jeszcze 125 zł na bilet plus podróż. Nic tylko wypadałoby rzucić szkołę, zostać ninją i zacząć kraść miliony.
Mam wszystkiego dość. Wszystko mnie drażni. Jutro Tygrys wyjeżdża i nie będzie z nim kontaktu jakieś 4 tygodnie. Serce mi się kraje, a jedyne o czym mogę myśleć to to jaka jestem zła na cały świat. Bo zamiast mi dawać to tylko odbiera. Jeszcze wczoraj chciało mi się uczyć przynajmniej, a dziś? Dziś jest tylko gorzej i gorzej z każdą minutą.
Usłyszałam właśnie, że Tata złamał palec i był u lekarza - a zamiast mu współczuć pomyślałam - "Ciekawe, że akurat dzisiaj kiedy pokłóciliśmy się przez internet (właśnie o mój brak pracy). Kłamie pewnie tylko po to, żeby mieć powód by mnie nie odbierać z dworca w Koln, żeby nie szukać mi pracy itepe itede". Suka - myślicie. Ale gdyby wasz Tatuś traktował was jak mnie mój to myślelibyście inaczej. Ale to akurat mało istotne.

Tendencja spadkowa, a w głośnikach Katy Perry, Britney Spears, J.Lo i inne letnie kijowe kawałki, nie wiem nawet jak mogę się przy tym w jakikolwiek sposób skupić. No ale jak widać - jaka muzyka taki post.
Czuje się jak gówno i wyglądam jak gówno. Już nawet nie myślę o tym ile ważę bo to mogłoby doprowadzić do jakiejś katastrofy większej lub większej.
Co nie zmienia faktu, że już jest źle. And something is coming up, my friend. Soon.

czwartek, 17 lutego 2011

Friends will be friends.

Na dziś przypadał mój pierwszy felietonowy deadline, i niemal nawaliłam. Nie dlatego, że nie chciało mi się pisać, ale dlatego, że to choróbsko chwyciło mnie już tydzień temu i trzyma i trzyma i puścić nie może, przez co nie mam tematów. Nie mam też weny, przez co ostatecznie wyszedł jakiś dziwny, totalnie popaprany artykuł o porodzie, czyli o czymś o czym nie mam póki co pojęcia. Siedząc w domu tyle czasu niemal zdziczałam. Boje się, że wyjdę w sobotę z domu i zacznę szczekać na sąsiadów już na klatce. Albo co gorsza na widok Ukaszka w moim łóżku zwariuję i rozgryzę mu tętnicę szyjną, bo nie widziałam go tak długo.
Kolejny dzień siedzenia w domu ponownie kończę z ujemnym bilansem. Nic się nie zmieniło, żadna sprawa nie ruszyła do przodu, a Pazdro już się zakurzył na szafcę, o Lalce nie wspominając. Właśnie włączyłam sobie pierwszy odcinek Friends'ów i nie mogę przestać się śmiać i w zasadzie to jedyna aktywność fizyczna na którą obecnie mnie stać. Jak to jest, że ilekroć to oglądam, Friendsi są jeszcze zabawniejsi i jeszcze prawdziwsi? Momentami widzę siebie i swoich przyjaciół w każdym z nich. W zasadzie uważam, że to obowiązkowy serial absolutnie każdego, bo śmieszy moją młodszą 15letnią siostrę Piękną, śmieszy mnie i śmieszy moją 40letnią mamę. Każdą w indywidualny sposób. Nie wiem jak można ich nie lubić.
Ten w sumie trzytygodniowy pobyt w domu zaowocował tym, że ważę coś koło tony. I wiecie co teraz napiszę, prawda? Tak jest, przechodzimy na dietę. Tym razem nie żadne Dukany, nie żadne śródziemnomorskie tylko klasyczne NŻT - nie żryj tyle, a do tego dodamy codziennie godzinę hula hopu i sesję na stepie i do urodzin będę szprycha. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Wracając do mojego felietowania na poważnie, to największym paradoksem jest to, że przed godziną wymyśliłam nowy temat, więc jutro rano, jak tylko wstanę, to napiszę kolejny felieton i wyślę go do dropboxa, a nuż ten się załapie. Boję się tylko, że mój cenzor Ukasz nie zgodzi się na treści +18 ...
Wiecie, że cesarskie cięcie ponoć zmienia DNA dziecka? Ja nie wiedziałam, a już wiem. Ach.. Ci Szwedzcy lekarze i ich badania...

poniedziałek, 14 lutego 2011

Święty Walenty.

Święty Walenty, tudzież dla mnie bardziej Święty Walnięty. Wytłumaczcie mi proszę jaki jest sens okazywać komuś uczucie jeden dzień w roku? Zresztą błagam... od kiedy kwiatek, pocztówka czy pudełko czekoladek jest jakimkolwiek wyrazem miłości? Dowodem miłości ma być codzienność, proza życia, a nie pompatyczne wyjście do kina i "szarpnięcie" się na popcorn i dwie duże cole za trzy dychy. I po co to wszystko? Skoro do kina można iść tak po prostu, bez tej całej otoczki sztywności.
Lubię randki z moim facetem. Lubię z nim wychodzić. Lubię jadać na mieście. Ale najbardziej cenie sobie, gdy wraca w sobotę po zajęciach wyczerpany i po dosłownym wchłonięciu przygotowanej przeze mnie wcześniej obiadokolacji mówi "mega, pycha, ale chodźmy już do łóżka". I jest właśnie wiele takich momentów kiedy ja czuję to nasze uczucie i z tego co kojarzę, żadne z tych wspomnień nie wiąże się z kwiatkami, bilecikami i czekoladkami z likierem.
Wniosek?
Kochajmy się co dzień. Nie tylko od święta.
A swoją drogą na twarzoksiążce zauważyłam stronę "Światowy Dzień Iskania" i tenże światowy dzień iskania przypada na dziś, zatem cały dzień propaguje to święto tym samym staram obalić się serduszkową modę.
Więc i was *iskam czule* i życzę wam prawdziwego czułego iskania, każdego dnia.
Poza tym, to chyba nie przypadek, że Walentynki zbiegają się w kalendarzu wydarzeń razem ze Świętem Ludzi Chorych na Padaczkę.

sobota, 12 lutego 2011

Kompromis ssie.

Przyjaciel i ukochany jest na swoim miejscu, co nieco mnie uspokoiło. Niedokładnie na swoim miejscu bo fizycznie jest u siebie w górach, ale mentalnie i psychicznie jest przy mnie. Kilkunastogodzinny kryzys skończył się na parapecie, mniej więcej o 3 nad ranem, po wielu przekleństwach, cichych łzach w końcu obydwa uparciuchy przyznały się do popełnionych błędów. Oboje zrobiliśmy krok w tył, tylko po to, żeby zrobić dwa w przód. I dzięki bogu bo gdyby to skończyło się w bardziej pokręcony sposób to byłabym niezaprzeczalnie załamana (?), przybita (?)... Żadne z tych słów nie oddają tego co by było, dlatego tak bardzo cieszę się, że jest jak jest.
Ostatecznie doszliśmy do kompromisu - bo przecież o to chodzi w związku (dojrzałym, prawym,szczerym i przyszłościowym). Co nie zmienia faktu, że nadal uważam, że kompromis ssie. Bo z mojej strony wygląda jakby on i tak był na plus, a z jego wręcz przeciwnie. I mimo wszystko gdzieś tam w środku zostaje to ziarenko niesmaku. Każda kolejna kłótnia, każda awantura, każde wykrzyczane przekleństwo zasiewa takie ziarenko. Byleby nic nie wyrosło z tego nie dobrego, bo przecież zaraz obok temu, po każdym takim kryzysie na pokładzie uświadamiamy sobie jak ważni dla siebie jesteśmy, ile dla siebie znaczymy i jak istotne jest, żeby tego nie zaprzepaścić. Więc w ostatecznym rozrachunku to nie wiem w końcu czy kłótnie są złe, czy dobre, czy wnoszą coś do związku, czy wręcz przeciwnie - sprawiają, że się wypalamy.
Jeśli chodzi o mnie to od wczorajszego wpisu zmieniło się tylko to. Cała reszta nadal jak najbardziej aktualna. Boli mnie w klatce piersiowej, kaszlę jak czterdziestoletni palacz, boli mnie brzuszek, każdy mięsień, każda kosteczka. Denerwuje mnie nawet dźwięk klawiszy, który sama wywołuję.
A. No i nadal mam znp, więc fukam dziko na każde stworzenie, które próbuje się do mnie zbliżyć.
Okresie przybądź wreszcie!

piątek, 11 lutego 2011

Desperacja.

Dziś krótko i treściwie. Skończył się mój dwudziestomiesięczny związek, trzyletnia czysta, piękna i niczym niezmącona przyjaźń. Straciłam faceta, najlepszego przyjaciela, powiernika i bratnią duszę (jakkolwiek to brzmi, tak było).
Oprócz tego mam początki zapalenia płuc albo oskrzeli albo jakichkolwiek narządów umieszczonych w klatce piersiowej (serca?).
Mam też znp i czekam na okres, który mam nadzieję nadejdzie, bo przyznam bez bicia, że po dzisiejszej stracie niemiłą dość niespodzianką byłaby taka, że brak przyjaciela uzupełnię bobasem.
Te trzy rzeczy sprawiają, że jestem niczym chodzący wulkan płaczu.
Ale nie mażę się. Jeszcze nie czas na to.
Aaaaaaaaapsik!

niedziela, 30 stycznia 2011

Ogarnij pokój!

Co się stało? Moja młodsza siostra (Piękna) jest niemożliwa. Gdy wraca do domu zaczyna chodzić po pokoju i "ogarniać". W jej znaczeniu sprzątanie to upychanie wszystkiego co jest na wierzchu w wolne miejsca w komodach, szafkach i pod łóżkiem. Chodzi więc w tą z powrotem i wszystko przekłada, wyrównuje, przenosi do kuchni - co się tyczy brudnych naczyń. Jeśli chodzi o ubrania to bez względu na to czy są czyste czy brudne (tak, tak skarpetki też) to wrzuca je do komody i szafy tam gdzie jest miejsce. Co gorsza co chwilę krzyczy na mnie, że robię bałagan, podczas gdy ja na przykład mam otwarty jeden zeszyt na biurku. Zabawne jest też to, że w zazwyczaj aktualnie z nim pracuje, więc jest mi potrzebny i nie leży tam bez przyczyny. Strasznie to nieznośne, bo gdy jestem w domu nie mogę się nawet rozpakować. Wszystko trzymam w torbie, bo boję się, że Piękna mi gdzieś poroznosi wszystkie moje ubrania i książki.
A do tego wszystkiego ten jej protekcjonalny ton. Mówi do mnie takim tonem, jakbym siedziała wśród zgniłego jedzenie i piętrzącej się kupy brudnych ciuchów.
Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego dnia wyciągałam koszulę, którą dzień wcześniej włożyłam do komody (czystą i pachnącą), a przy wyciąganiu okazało się, że śmierdzi schodzonymi skarpetkami, które jak się okazało były wepchnięte pod nią. QUE?!?!
A gdy otwieram buzię, żeby coś mówić na temat tego pseudo-sprzątania nazywanego ogarnięciem - zaraz z ust Pięknej wydobywa się pełno przekleństw pod adresem moim i mojego bałaganiarstwa.
A ja na prawdę nie bałaganię.

Znam dziewczynę, która pod wpływem swojego chłopaka robi się zbyt chora by jeść. I ona ciągle od nas słyszy, że powinna przestać go słuchać. Prosimy ją, błagamy, a ona nic. Jest samo destrukcyjna. I nieświadomie dąży do samozagłady. A to wszystko przez niego. Czyli miłość nie jest tylko piękna i cudowna?
Myśli taka sobie, że jak zejdzie do rozmiaru zero to jej Lolek będzie ją mocniej kochał i bardziej pożądał, albo bóg jeden wie co jeszcze. To złe i to mnie strasznie denerwuje.
On widzi w niej same wady. Za szerokie biodra, za dużo je, zbyt mięsista oponka... i mówi jej o tym w imię szczerej miłości, a ona kiwa głową i mu rację przyznaje.
On nie rozumie, że jej największym problemem jest on sam. Nie ma najmniejszych szans aby nakłonić ją do działania - taka uparta jest. Szkoda, że nie w tej kwestii w której na prawdę powinna być uparta. Zamiast głodzić się i płakać gdy nikt nie widzi powinna wziąć się w garść i pokazać mu co czuję. Jak kocha to zrozumie, prawda?

niedziela, 23 stycznia 2011

Dalekosiężne plany, czyli o nauce sztuki przyrządzania sushi i przyszłościowym wypadzie do kina.

Nie obchodzę walentynek. Nigdy nie obchodziłam. Dla mnie to marketingowy chwyt dla dowartościowania ludzi, którzy mają kogoś i ten ktoś, tego jednego jedynego dnia, 14 lutego kupuje jakiś prezent, robi niespodzianki, jest kochany, słodki - aż mnie mdli pisząc to wszystko. Mi sprawia przyjemność kupowanie prezentów Ukaszowi bez okazji, z okazji i na przekór jej. Czasem nawet mam przy sobie jego gotówkę, jak ostatnio, widzę coś co mi się podoba, więc to kupuję, bo przecież mu się przyda. A ufam swojemu gustowi, szczególnie w jego kwestii - w końcu nie bez powodu go wybrałam, prawda? On sam śmieje się, że niedługo nie będzie rozpoznawał swojej szafy. Co w sumie może okazać się prawdziwą prognozą.
Poza tym i bez wszechobecnych serduszek wiem, że jestem jego Walentynką :)

Za dwa tygodnie idę do kina. A po kinie do Asi (Ł. mówi tak na knajpkę Asia To Go) Wiem, wiem. Dość odległe plany. Co nie zmienia faktu, że tak wygląda moje życie z tym chłopakiem. Widzimy się bodaj raz na dwa tygodnie w weekendy, pomiędzy piątkiem a niedzielą rano, okazyjnie częściej. W dodatku jak już się widzimy to on ma przez 80% szkołę (studia zaoczne). Więc wychodzi na to, że widzimy się w piątek wieczorem, sobotę rano i wieczorem i niedzielę rano. Dość mało prawda? Dlatego, gdy przeglądałam rano jego plan i zobaczyłam, że w sobotę za dwa tygodnie ma na 15:30, to bez wahania zaproponowałam, że w piątek pójdziemy wieczorem do kina i na miasto. Bo przecież będzie miał jak odespać i nie straci z następnego dnia nic, a nic bo będzie rześki i wyspany. Takie nic, a cieszy prawda? Tym bardziej, że w sumie stuknie nam na przełomie tych dni 20 miesięcy, co jakby nie patrzeć jest już jakimś jubileuszem. Choć to nic przy tym, że znamy się 32 miesiące. Nie mogę znieść narzekań moich koleżanek na swoich facetów, które widzą ich codziennie, mają możliwość być odbierane przez nich z zajęć, odprowadzane do domu i mieć to wszystko czego ja mam mało, lub nie mam wcale - a mimo wszystko, znajdują sobie coś co im nie pasuje, na przykład w momencie kiedy ich oddany, kochany chłopak chce wyjść z kolegami na piwo. Nie liczy się dla nich fakt, że przez ostatnie pięć dni tygodnia ich X odbierał je ze szkoły, odprowadzał do domu, oglądał z nimi denne filmy do późna, a potem sam przedzierał się do siebie. Liczy się to, że jeden dzień ten X chce poświęcić grupce ludzi o podobnych zainteresowaniach. Dziewczyna choćby nie wiadomo jak elastyczna, nigdy nie zastąpi prawdziwemu facetowi jego "paczki". Mój Ukasz też ma wieczory kiedy pisze, że idzie z kumplami, albo oni przychodzą do niego. I fakt, przyznaję bez bicia, że na początku mnie wkurzało to, że muszę się nim z kimś dzielić. Teraz rozumiem, że nie dzielę się nim z nimi. Oni go nie potrzebują tak jak ja. To on potrzebuje ich. I nie pozwalając mu widywać się z nimi palę mosty, które on budował zanim mnie poznał. Dlatego zgodnie ze swoimi postanowieniami noworocznymi, - o których mowa była parę wpisów temu - będę dla niego miła i kochana i wyrozumiała dla jego "męskich wieczorów". Sama przecież też uwielbiam moje babskie wieczorki, więc będę mogła tym samym liczyć na jego wyrozumiałość w tej kwestii.Swoją drogą to mam ochotę na babski wieczór z muffinami, goframi, kolorowymi drinkami i malowaniem paznokcie, a jak na złość nie mam na nic takiego czasu.

Nadal niedomagam finansowo, a zepsuły mi się zimowe buty. A co za oknem? Śnieg i mróz. Nie mogło być lepiej. Będę chodzić w dwudziestoletnich skórzanych ciżemkach mojej mamy, które kupiła sobie za swoją pierwszą wypłatę. Cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Mam zamiar wyjeść z lodówki i zamrażarki to co się da. Muszę na tym, wyżyć 5-6 dni. A potem wrócę do domu i reszta się nie będzie liczyć, bo nie ja będę odpowiedzialna za utrzymanie lodówki pełnej.
Pracy dla Ukasza w Krakowie jak nie było tak nie ma, ale ja nadal mam nadzieję, że się znajdzie i wyprowadzimy się razem do czegoś bardziej naszego - ależ to słowo mnie cieszy!

I mam nowe postanowienie, skoro już spróbowałam sushi i tak mi zasmakowało to chcę nauczyć się je robić sama, więc jak tylko w przyszłą sobotę wrócę do domu na ferie, to podjadę do selgrosa po wszystkie potrzebne produkty i nauczę się robić prawdziwe japońskie sushi. Piękna się ucieszy - ona i ta jej fascynacja Japonią. Ukaszek też się ucieszy - uwielbia sushi. A ja? Ja nauczę się robić coś nowego. I mam na to całe 2 tygodnie więc myślę, że dojdę do perfekcji. Ściągnęłam już nawet ebooka, co by się uczyć profesjonalnie.
Więc teraz tylko byle do piątku, do domku, uczyć się biologii, chemii i sztuki robienia sushi.No jak dla mnie bomba.

środa, 19 stycznia 2011

Klęska urodzaju. Updates.

Właśnie zaczął mi się drugi okres w tym miesiącu. To okropne, bo kiedy oczekuję go, kiedy czekam martwiąc się jego brakiem - on jak na złość nie nadchodzi. Za to w tym miesiącu kiedy mam nawał nauki, on pojawia się dwukrotnie, w dodatku w pakiecie z nieznośnym humorem, bolesnymi dolegliwościami, okropnym pms'em i wahaniami nastroju jak przy ciąży lub menopauzie (choć tu akurat nie wyrokuje, bo jeszcze oba pojęcia - menopauzy i ciąży znam jedynie z definicji). Tak więc jak słusznie podejrzewacie w chwili obecnej czuję się jak gówno, wyglądam jak gówno i gówno umiem na jutro. Mimo sporego wysiłku jaki włożyłam w naukę historii (słuszniej użyć słowa histeria), jak to zwykle bywa z połączenia słów Maja-Historia-Nauka - wyszło tyle co nic. Mówiąc mniej zawile - efekt mojej nauki jest taki sam jak gdybym nawet nie otworzyła książki. Więc odpuściłam. 

A teraz leżę sobie z laptopem na podbrzuszu (tak przyjemnie mnie grzeje łagodząc ból) i planuję sobie dzień jutrzejszy (co się tyczy uzależnień). I w ten sposób spisałam sobie 20 skomplikowanych punktów dnia, które jutro po kolei powykreślam, żeby spokojnie zasnąć. I najlepsze jest to, że dla mnie to całkiem normalne.

Ostro trzymam się postanowień noworocznych. Nadal jestem na diecie - całkiem nieźle mi to dietowanie idzie, skoro babcia mówi "aleś zmarniała!". Staram się nie być niedobra dla Łukaszka, ale z tym to różnie bywa, niejednokrotnie nie z mojej winy(!) . Cała reszta póki co leży odłogiem, tudzież jest w trakcie realizacji - no bo przecież uczę się przez cały rok, a nie tylko raz. Smuci mnie tylko fakt, że kolejny sezon narciarski przeleci, a ja nadal tego nie spróbuję. Podobnie smuci mnie fakt, że prawo jazdy nadal nie rozpoczęte. Nawet na kurs się nie zapisałam. No ale co zrobię, skoro nie mam pieniędzy. Przecież nie wyczaruję 1500zł.

Dziś powstaje jeden z tych wpisów, które są o wszystkim i o niczym. Taki swoisty update "co słychać u Majki", bo nie piszę o niczym innym tylko o mnie. Zresztą o czym mogę pisać? Nie robię nic poza nauką i szkołą.
Nawet mały chłopczyk w tramwaju zauważył, że coś nie gra. Nie umiem określać wieku dzieci, zazwyczaj go zawyżam. Wiek tego blondasa określiłabym na coś pomiędzy Magdą (10 lat), a Winią (4 latka) - te dwie panny są moim wyznacznikiem wieku dziecięcego. Blondas był na tym etapie kiedy jeszcze jest się szczerym do bólu w dziecięcy sposób, ale już zachowuje się poprawnie i grzecznie, nie arogancko. Po wejściu do tramwaju w tunelu Galerii Krakowskiej stanęłam nad wspomnianym malcem, który siedział sam i czekał aż jego mama kupi bilety w automacie. Blondasek podniósł wzrok i gapił się na mnie jak ciele na malowany płot. Patrzył i myślał, a muszę przyznać, że spojrzenie miał niesamowicie inteligentne. Uśmiechnęłam się do niego, a on spytał mnie "Chce Pani usiąść? Bo ja mogę postać, a Pani jest taka zmęczona". Usłyszawszy to nie wiedziałam co powiedzieć. Bąknęłam coś tylko, że nie, że dziękuję, że postoję, żeby siedział. Ale przeszłam na sam tył tramwaju zawstydzona, że jakiś malec ustąpił mi miejsca. Mogę tylko sobie wyobrazić jak wyglądałam, skoro nawet dziecko widziało, że chce usiąść i siedzieć i nic nie robić. I wiecie co? Żeby uniknąć podobnej sytuacji jutro, zmykam spać. Dla zdrowia i urody. Bo co jeśli blondasek myślał, że jestem stara i zmęczona życiem? Rany. Przecież ja nawet nie jestem jeszcze dorosła!
Więc dobranoc Kicie, wy też idźcie spać - dla zdrowia i urody :)

piątek, 14 stycznia 2011

it's such a hay.

Jedyne co zdołałam wczoraj napisać w kopii roboczej to - Jestem wykończona. Toteż zamknęłam okno zamieszczania postów i walnęłam się niczym waLEŃ (taka rybka-ssak) przed telewizorem z wszechwładczym pilotem w dłoni. Po powrocie do domu, pierwszym ciepłym posiłku zjedzonym po 20, pomiędzy 21.00-00.00 nie robiłam nic konstruktywnego poza lataniem w te i we w tę po wszystkich 150 kanałach jakie oferuje mi mój domeczek. Wszystko byłoby całkiem zabawne i przyjemne gdyby nie fakt, że nawet takie leniwe leżenie męczyło mnie niemiłosiernie.Zresztą nie ma się co dziwić. Przecież to trwało trzy godziny, a wszystko to działo się przy wtórze narzekań mojej kochanej mamuli - na ojca, na sąsiadkę, na psa, na pieniądze, na korki, na pogodę...etcetera.


Od rana rozmyślam o moich życiowych uzależnieniach. Bo każdy ma jakieś. Według obiegowej opinii uzależnienie to "nabyta silna potrzeba wykonywania jakiejś czynności lub zażywania jakiejś substancji"*. Uzależnieni możemy być od papierosów, kofeiny, teiny, seksu, jedzenia, internetu... Gdy mówi się lub myśli o uzależnieniu najczęściej chodzi o fajki, dragi lub alkohol. A przecież jest wielu ludzi całkowicie wolnych od tych używek. Nie znam jednak osoby całkiem wolnej od uzależnień. Każdy ma coś dla czego zrobiłby wszystko. Każdy ma swoje przyzwyczajenia i dziwactwa. Jedni większe, poważniejsze, bardziej bezwzględne, inni delikatne, małe głupoty, bez których nie wyobrażają sobie życia. Nie mniej jednak każdy, absolutnie każdy ma swoje własne uzależnienie (jestem nawet skłonna stwierdzić, że nie jest to jedno uzależnienie). Jednak według maksymy z filmu Pula Śmierci - "Zdania są jak dupy. Podzielone". Zastanówmy się czy w kwestii uzależnień też tak jest.
Mam przyjaciółkę uzależnioną od samozaspokajania się. Żarty o niej i prysznicu na stałe ugrzęzły w kanonie żartów i kpin obowiązkowych mojego skromnego grona znajomych.
Inna znajoma uzależniona jest od zakupów...spożywczych. Potrafi wydać wszystko co ma w portfelu na produkty spożywcze absolutnie zbyteczne i zbędne. Tym bardziej, że nie lubi gotować.
Jeden z moich kumpli jest uzależniony od diet. Od kiedy go znam (a będzie już z półtora roku) wciąż jest na jakiejś. To białkowej, to south-beach, to kopenhaskiej.
Znam też osobiście ludzi uzależnionych od: imprez, kłamania, miłości, związków, muzyki i wiele wiele innych.
Sama mam na liście kilka dziwnych uzależnień. Jestem uzależniona od swojego chłopaka i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że momentami to bywa jedyna kwestia, która powstrzymuje mnie przed radykalnym zakończeniem, tej pięknej, aczkolwiek momentami toksycznej miłości. Dlaczego dotąd nie odeszłam? Bo to byłoby zbyt łatwe, a ja nadal myślę, że wszystko można wyprostować i naprawić. Poza tym nie lubię się poddawać.
Jestem uzależniona od planowania swojego dnia. W notesie mam masę małych samoprzylepnych karteczek we wszystkich kolorach i kształtach na których skrupulatnie zapisuję wszystko dzień w dzień, aby potem sukcesywnie wykreślać swoje codzienne obowiązki, jeden po drugim. Mam już wyćwiczone swoje skróty (bo karteczki są przecież małe, a ja mam dużo do zrobienia), mam też piramidę priorytetów, a także system przenoszenia mniej ważnych czynności na dzień następny. Gdy nie mam swojego notatnika - dosłownie choruję.
Moim uzależnieniem jest też obsesyjna chęć zaplanowania wszystkiego. Moje plany sięgają za sierpień 2011, a plany te są tak nierealne, że aż razi - co gorsza jak widać, jestem tego świadoma.
Do tych trzech nietypowych można dodać jeszcze uzależnienia od :  kawy, herbat, czekolady, telefonu komórkowego, muzyki i odchudzania. Ano i jestem emerytowaną bulimiczką, co warunkuje u mnie skłonności do nerwowego objadania się, ale tego nie traktuję jako uzależnienie, bo już jestem ponad tym i naprawdę nieźle idzie mi panowanie nad sobą.
Większość rodzajów uzależnień, które wymieniłam jest destrukcyjna, prowadząca do wszelakich zaburzeń (prędzej czy później). Czy myślicie zatem, że idealny świat to taki bez uzależnień? Tylko jeśli tak, to do czego dążyliby wtedy ludzie? Co byłoby ich radościami? Bo przecież w uzależnieniu chodzi o jakiś "sukces", "przyjemność", "radość"... Czy bylibyśmy szczęśliwi bez własnych indywidualnych dla każdego z nas dziwactw?


*fragment definicji z wikipedia.org

niedziela, 9 stycznia 2011

Za krótki weekend.

Mimo, że w tym tygodniu mój weekend zaczął się w środę i trwał do dzisiaj to i tak mam wrażenie, że był za krótki. Niby zrobiłam wszystko co miałam zrobić, a mimo to jakoś nie czuję się spełniona. Wręcz przeciwnie, przez ostatnie dwa dni nie robiłam nic innego tylko się uczyłam. Jestem teraz bardziej wytyrana niż po całym tygodniu, a co to dopiero będzie jutro (?!). Ten tydzień zapowiada się niezwykle stresująco, męcząco, nawet powiedziałabym, że będzie to istna katorga naukowa. Ale damy radę, moi drodzy skoro Markownikow potrafił sformułować zasadę przyłączania substancji HX do węglowodorów, to co to dla panny Ma-rudy, nauczenie się jej i wdrożenie jej w życie i skomplikowane zadania z chemii organicznej. Toż to pikuś! I takiego sposobu myślenia się trzymam. Będę co dzień powtarzać sobie, że dam radę, że wszystko umiem, że nie będzie źle. Dobre podejście plus niepoliczalne nakłady ciężkiej pracy w efekcie zapewnią mi sukces i piękne wyniki semestralne.
Tryskam optymizmem, prawda? To chyba efekt uboczny przeuczenia.

Dziś moi rodziciele mają osiemnastą rocznicę ślubu. Jakby nie patrzeć wkroczyli w wiek dojrzałego związku. Mimo najróżniejszych zawirowań, dramatów rodzinnych, dali radę i są razem 21 lat, w tym 18 lat w związku małżeńskim. Wiecie dlaczego to mnie cieszy? Bo ja z moim Ł. jesteśmy jak ten pies i kot. Żremy się jak dzicy. Jeśli któreś z nas popełni jakiś błąd automatycznie wybucha dzika awantura z trzaskaniem drzwi, obrażaniem się i pyskowaniem w roli głównej. W zasadzie jak tak o tym pomyślę teraz, to określenie "pies i kot" wydaje się nadzwyczaj subtelne i delikatne. A wracając do rocznicy rodziców to cieszę się, bo jeśli oni z tymi wszystkimi swoimi dysfunkcjami przetrwali tyle czasu, to my też mamy szansę. Nawet spore, bo na mój związek nie będzie się nigdy składać : kłamstwo, zdrada i oszustwa. Przynajmniej póki co mam nadzieję, że zdołamy się przed tym ochronić. Nawet jeśli to brzmi naiwnie (niewykluczone, że nadal żyję w wyśnionej bańce mydlanej), to ja naprawdę w to wierzę. I myślę, że Ł. też. Bo jak na faceta, to jego kręgosłup moralny wygląda całkiem nieźle. Co niezmiernie mnie cieszy.

Wszyscy wkoło mnie szaleją na wyprzedażach. A mi serce pęka bo od około roku cierpię na chroniczny brak gotówki, szczególnie takiej, którą mogłabym przeznaczyć na szaleństwo zakupowe. Ł. załatał tymczasowo moje serduszko kupując mi długą, damską koszulę rodem z męskiej fantazji o noszeniu koszuli (samej koszuli, tylko koszuli, ewentualnie wełnianych skarpetek do niej). Dzięki tej łatce poczułam się zdecydowanie lepiej, mimo wciąż trwającego kryzysu finansowego. A z koszuli jestem zachwycona. Niech Ci Bóg w dzieciach wynagrodzi Ł. za podratowanie mojego ego modowego.
Co się jeszcze tyczy kryzysu finansowego w moim skromnym jednoosobowym gospodarstwie domowym, to prawo jazdy, które miałam zaczął pięć dni temu, leży nadal odłogiem. Niestety, w tej kwestii prognozy nie są tak pozytywne i obiecujące jak w sprawach naukowych, toteż tu niestety tryskanie optymizmem nie działa. Najwyraźniej efekt uboczny przeuczenia występuje jedynie na obszarze nauki. A szkoda.

niedziela, 2 stycznia 2011

Niech Ci będzie, czyli dementi notki poprzedniej.

Co by nie było to na wstępie czuję się zobowiązana sprostować parę kwestii z ostatniego wpisu. Otóż pisałam, że Sylwester będzie:
a) beznadziejny
b) głupi (bo ludzie głupi, bo Ł. głupi, bo trzeźwość głupia)
c) a wszystko będzie na NIE.
A cóż się okazało? Nie dość, że było fantastycznie, to jeszcze okazało się, że alkohol wcale do śmiania niekonieczny, a i zabawniej śmiać się przez trzeźwe spojrzenie na pijane towarzystwo. Towarzystwo jak się okazało do tańca i do różańca. Dosłownie. I nawet mi się ta atmosfera udzieliła, bo o 6.00 rano, w Nowy Rok chciałam w śniegu, w mrozie lecieć do kościoła na poranną mszę razem z góralkami z towarzystwa. I pewnie bym poszła, gdyby nie to, że mój Ł. biedaczek spał jednym oczkiem tylko i ciągle budził się cały obolały, więc zostałam i dzielnie trzymałam go za łapkę (on sobie upodobał trzymać mnie za włosy nie wiedząc czemu i za każdym razem gdy chciałam się podnieść to ściskał przez sen mocniej rękę i sprowadzał mnie z powrotem do poziomu). Jednym słowem wkroczyłam w nowy rok w szampańskim nastroju i mimo tego co pisałam ostatnio jestem nadzwyczajnie pozytywnie nastawiona.

 A jak już przy tym pozytywnym nastawieniu jesteśmy, to istotne jest też to, że postanowiłam złożyć parę postanowień, co by sobie komfort życia poprawić. Robiłam tak samo parę lat temu, ale nici z tego wyszły. Powtarzam sobie jednak, że tym razem dam radę i zrealizuję moją mini-listę. Tak więc, przykazania na rok 2011 dla Ma-rudy, brzmią następująco :
1. Nie będziesz niedobra, wredna, niegrzeczna, ironiczna bez wyraźnego powodu dla swojego mężczyzny, znanego bliżej jako Ł.
2. Schudniesz, o pani.
3. Nie będziesz trząść portkami na stoku i w końcu odważysz się zjechać na dół cało na dwóch nartach, przy wtórze wiwatującego Ł.
4. W czerwcu spełnisz swe wielkie marzenie i zobaczysz Coldplay na żywo, co więcej spędzisz cały OPENer FESTIWAL świetnie się bawiąc bez żadnych zgrzytów i nieprzyjemności.
5. Sumiennie nauczysz się przepisów drogowych, znaków (i taryfikatora punktów karnych i mandatów), oraz jak najbardziej przyłożysz się do jazd po pięknym mieście Królów Polski, a dzięki temu docelowo zdasz Prawo Jazdy za pierwszy razem (nie za drugim, ani trzecim).
6. Jeśliś spełniła przykazanie piąte to nie trudno będzie Ci obrócić się w tym roku do Laskowej i z powrotem, samodzielnie, prowadząc dwuślad zwany samochodem. Mknij więc A4'órką pod wiatr i razem z nim.
7. Będziesz wierna swojemu egzemplarzowi Villeego i w przeciągu nadchodzących dwunastu miesięcy zagłębisz całą wiedzę w nim zawartą równocześnie tworząc najlepsze notatki do matury rozszerzonej z biologii 2012 w dziejach ludzkości, ku potomnym.
8. Doprowadzisz do tego, by w końcu ziściło się niespełnione marzenie o Zakopanym i Krupówkach.
9. We wrześniu podejmiesz najlepszą i najważniejszą decyzję w swoim życiu, tą która ostatecznie będzie krokiem ku wielkiej przyszłości i spełnianiu marzeń.
10. Ale przede wszystkim pamiętaj abyś dzień w dzień patrzyła w lustro z uśmiechem i pamiętała, że nie jesteś sama, bez względu na wszystko i wszystkich wokół.
*11. Nigdy więcej nie zaniedbasz bloga i będziesz pisać na nim wszystko to co istotne, co mniej istotne, co duże, co małe, co zwróciło Twoją uwagę, co bolało, co wkurzyło, rozgniewało - absolutnie wszystko. Bo oczyszczenie jest dobre, zdrowe i prawidłowe.

Jak widzicie moje przykazania są nad wyraz...narcystyczne i egoistycznie. Nie mniej jednak w ostateczności prowadzą do mojego rozwoju, a przecież właśnie o to chodzi, prawda? 
A jak wygląda wasz dekalog** 2011 roku?
*nie mogłam o tym nie wspomnieć
**w moim wypadku deka+mono